Dzień kobiet to idealny moment, aby przypomnieć, jak ważne są przedstawicielki płci pięknej na rapowej scenie.
Raperka to zakazany feminatyw
Rap w rozumowaniu wielu to środowisko typowo męskie. Kobiety mogą słuchać muzyki, ale ich opinie i tak są często zbywane śmiechem politowania. Rapować to najlepiej, aby nie chciała żadna, a jak już muszą, to niech robią to po “męsku”. Słuchacze mają przedziwną manierę niezwykle krytycznego patrzenia na WSZYSTKO, co prezentuje w utworze kobieta. Życzyłbym sobie i Wam, aby z taką samą krytyką analizowali ogrom bylejakości na męskiej scenie.
Sam od zawsze słucham dużo raperek. Uwielbiam niepodrabialny feeling oraz groove, jaki daje mi subtelny kobiecy głos w słuchawkach. Queen Latifah prowadziła mnie przez ulice Queens równie często jak Nas. Panie z Salt-N-Pepa uczyły mnie, że kobiety również potrafią mówić o seksie bez ogródek. MC Lyte przebiła drogę dla solowych karier Pań na scenie, a jej utwór “Ruffneck”, był pierwszym kobiecym utworem rapowym z nominacją do Grammy. Kobiety na scenie są od jej początków i miały ogromny wpływ na rozwój popularności tego gatunku.
Poprosiłem kilku znajomych dziennikarzy muzycznych (a także Madę z WCK, którego uwielbiam za niezwykle zmysłowe podejście do tematyki kobiecości), aby wskazali mi swój punkt widzenia na kondycję sceny oraz jej rozumienia kobiet. Każdy z nich miał również wskazać swoje ulubione artystki. Wyszła z tego piękna laurka dla Pań. Dziękuję każdemu z Panów za poświęcony czas i chęć podzielenia się swoim talentem z nami.
Poniżej powinna być reklama. Jeśli jest – super, dzięki! Jeśli jej nie widzisz, to albo post został niedawno opublikowany, albo masz aktywną blokadę reklam. Będziemy bardzo wdzięczni, jeśli wyłączysz dla nas Ad Blocka. Dodaj FollowRAP do wyjątków/białej listy. Nienawidzisz reklam? My też, ale będziemy wdzięczni za wsparcie – postaw nam kawę. |
Igor Wiśniewski (Plus minus Rzeczypospolita)
Zastanawiam się, dlaczego tak absurdalny termin jak „kobiecy rap” wciąż pozostaje w użyciu. W końcu nie podobne określenia nie funkcjonują względem popu czy rocka. Doszukuję się zakorzenienia tego pojęcia w zdominowanych przez mężczyzn początkach hip-hopu, a także szowinistycznych tekstach czy przedmiotowym podejściu do kobiet w teledyskach. Dziewczyny przez lata musiały więc udowadniać swoją wartość i stosunkowo od niedawna sytuacja ulega zmianie.
Ze wstydem muszę przyznać, że Little Simz poznałem dopiero przy okazji „Sometimes I Might Be Introvert”, lecz zawsze lepiej późno niż wcale. Zwłaszcza w przypadku tak zdolnej artystki. Wielu określa brytyjską raperkę jako Kendricka Lamara w spódnicy i nie jestem zdziwiony. W końcu Simbi, podobnie jak K. Dot, wyrywa się wszelkim ramom. 30-letnia Brytyjka posługuje się słowem niczym wprawiona reportażystka. Jej pióro jest ostre, lecz niepozbawione pokory. Autorefleksyjne i jednocześnie społecznie zaangażowane. Finalnego wydźwięku nadaje pełen ognia wokal. W zależności od potrzeb gotowy ogrzać lub strawić wszystko, co napotka. Równie istotnym aspektem są bity, po które sięga Simz. Z każdym projektem odnoszę wrażenie, że jej drugą naturą są eksperymenty. Londyńska raperka eksploruje afrykańskie dziedzictwo, z gracją porusza się po jazzowych samplach, nie stroni od grime’u i osiemset ósemek. Trudno o lepszy przykład artystki kompletnej.
Jedną z cech, które najbardziej cenię w rapie, jest wyrazistość. Odwaga, by mówić, nawet gdy twoja opinia może oburzyć wszystkich wokół. Byle nie robić tego za wszelką cenę. I tak właśnie postrzegam Susk. Raperka z Częstochowy miała już wiele okazji, by podkulić ogon i poddać się oczekiwaniom krytyków. Zamiast tego wciąż manifestuje swoje poglądy, co nie jest oczywistością we współczesnym rapie. Robi to jednak bez przywdziewania zbroi Joanny d’Arc polskiego rapu. Lecz Susk nie ujmuje jedynie prawdziwością. Autorkę „Kurde faja EP” charakteryzują bystre linijki i coraz większa wszechstronność w warsztacie. Niemniej rozumiem tych, dla których specyficzna stylówka raperki jest przeszkodą. Mimo to zachęcam do obserwowania jej ruchów, bo każdy singiel przynosi coś nowego.
Długo zastanawiałem się, o kim powinienem wspomnieć na koniec. Ryfa Ri od zawsze była dla mnie synonimem hip-hopu, Dziarma imponowała bezkompromisowością, a Maggy Moroz ujmowała przyziemnymi tekstami i vibe’em naturszczyka. Ostatecznie padło na Bambi, która ma wszystko, by stać się prawdziwą gwiazdą rodzimej sceny. W przeciwieństwie do Young Leosi poznańska nawijaczka wykorzystała swoje pięć minut do ugruntowania pozycji. Łatka księżniczki polskiego trapu, która do niej przylgnęła, nie powinna przysłonić faktu, że „In Real Life” to naprawdę solidny album i bardzo dobry debiut. Bambi z łatwością przeplata w tekstach melanż z codziennością. Jednocześnie zdaje się nie osiadać na laurach. Jeśli zawodniczka Baila Ella Records dalej będzie rozwijać się w ten sposób, wróżę jej osiągnięcie szczytów, których nie zdobyła żadna inna polska raperka.
Kuba Wojakowicz
Choć to nie kobiety zapoczątkowały rap na świecie, zaprzeczanie ogromnemu piętnu jakie odcisnęły na historii tego gatunku zakrawałoby o śmieszność. Nie tylko tworzyły, ale i wciąż tworzą rzeczywistość hip-hopu. Little Simz stała postacią ze ścisłego topu tworzących obecnie rap artystów i artystek. Singiel „Paint The Town Red” od Dojy Cat, osiągnął ogromny sukces i pozostaje także jednym z moich ulubionych utworów z 2023 roku. I tylko polskich raperek w tym wszystkim żal.
Umówmy się jasno. Polski rap nigdy nie był najbardziej tolerancyjną muzyką na świecie. Bezmyślne kalki gangsterskich brzmień z Ameryki, przez ojców polskiego hip-hopu zaowocowały sporą dozą seksizmu, a żaden diss nie mógł się obyć bez wyzwania rywala od p*dała. Oczywiście świadomość społeczna w kontekście tolerancji poszła do przodu. Mam jednak coraz częstsze wrażenie, że nie dla polskiego mainstreamowego słuchacza.
W momencie, w którym nikt nie chciałby, być określany jako seksista, wielu polskich słuchaczy zawodzi na całej linii. I niestety pomagają im w tym media, a nawet raperzy. „Nawet świecenie cyckami i wypinanie tyłka nie pomaga raperce w karierze”. Tak brzmiał lead napisanego anonimowo artykułu, dotyczącego raperki Admy, na portalu glamrap. Nawet jeśli ktoś naprawdę tak uważa, to prawdziwość tezy w oczach autora nie usprawiedliwia jego seksizmu. Sam glamrap stał się zresztą miejscem, które ostatnimi czasy z wyjątkowo głupiego, lecz nieszkodliwego skupiska newsów, stało się obrzydliwą szczujnią, niemającą nic wspólnego ze standardami nie tylko dziennikarstwa, ale nawet i języka polskiego. I często obrywa się przez to kobietom.
W tym samym czasie Adi Nowak, na swoich socialach informuje słuchaczy, że zaraził się wirusem HPV od „pewnej” raperki. Urocza próba załagodzenia swojego chamstwa, patrząc na to, że w swoich utworach Adrian sam rapował o tym, z którą z polskich raperek uprawiał seks. Na dokładkę do zarysowywanego przeze nie obrazka pozostaje dobrze znany od lat temat licznych komentarzy słuchaczy pod utworami raperek. Skala hejtu jaki na nie spada, nie maleje. Nie, nie liczę komentarzy będących po prostu wyrazem dezaprobaty dla utworu, nawet jeśli chamskim. Hejty skierowane bezpośrednio w stronę artystek, wysyłające je „do garów”, czy sugerujące drogę „przez łóżko do mainstreamu” wciąż są na porządku dziennym.
Szacunek, jaki należy się raperkom wciąż jest deficytowy nawet w przypadku tych, które do wspomnianego mainstreamu weszły. Cieszyć, z perspektywy przebijania się kobiet, mogą sukcesy bambi, która kilkoma utworami z debiutanckiej płyty pokazała spory potencjał. Ciężko nie odnieść jednak wrażenia, że hype, jaki na nią wyrósł wynikał z pewnego internetowego mema, który dotyczył również Young Leosi. Czy protekcjonalne hajpowanie ze względu na wpadający we współczesne kanony piękna wygląd jest lepsze, niż żadne? Mam co do tego mieszane uczucia.
Choć wciąż raperki są znaczną mniejszością, wiele z nich prezentuje naprawdę wysoki poziom, nagrywając rokrocznie jedne z ciekawszych projektów. Susk od momentu debiutu widnieje jako jedna z najbardziej wyrazistych postaci w polskim podziemiu, dodatkowo ze świetnym piórem. Guest Julka w swojej estetyce lo-fi czaruje sensualnym klimatem. Gdzieś na uboczu od głównego nurtu Ryfa Ri, składa rymy w sposób niezmiennie budzący mój ogromny szacunek, a miłość do kultury hip-hopowej także sympatię. Z okazji dnia kobiet chciałbym życzyć rapującym w Polsce dziewczynom, żeby było was więcej. Żebyście wnosiły naprawdę potrzebny scenie kobiecy pierwiastek. Ale żeby to się stało, polski mainstreamowy słuchacz, ale i część raperów, wzorem kolegów chociażby z USA, musi dorosnąć do obecności kobiet na scenie.
Dawid Bartkowski (bloger z goodkid.pl, współpracownik Interii.pl i Polish Hip-Hop Festival)
Skupie się na naszym kraju, bo na zachodzie femcees mają się świetnie i już dawno temu stały się lepszymi raperkami od facetów. Rapsody czy Little Simz to najlepsze przykłady i żałuję, że nie ma u nas takich figur, bo mimo że więcej dziewczyn przebija się do masowej świadomości, to już problem jest nie tylko z jakością. Oczywiście pomijam eksperymenty społeczne w postaci YouTuberek czy innych influencerek, które wyczuły jeszcze łatwiejszy pieniądz niż w przypadku reklamowania pomadek pomiędzy jedną a drugą aferą na instragramowej rolce, ale chciałbym słyszeć polskie odpowiedniczki wcześniej wymienionych.
Jest regularnie nagrywająca i nie schodząca poniżej pewnego poziomu Ryfa Ri, która zarazem przypomina mi totalnie zapomnianą MCN, która dwie dekady temu jako-tako rapowała na mocnych podkładach Magiery i Donia. Niby jest Kara, której ksywka przy niektórych numerach zdradza moje nastawienie do jej kawałków, ale zarazem częstotliwość nagrań też nie jest taka, żebym mógł zmienić zdanie. Podoba mi się też więcej niż solidna Haja Graf, która nie wiadomo po co czeka, żeby w pełni pokazać swój potencjał. Szkoda tylko, że ciągle musimy zaczekać na współczesną Lilu, która w ówcześnie zdominowanej przez mężczyzn muzyce przemycała dużą dozę kobiecości. Przykłady znajdzie się sporo.
Nie zapominajmy też o beatmakerkach, nie tylko dlatego, żeby specjalnie je wyciągnąć na powierzchnię, bo nikt o nich nie mówi i nie pisze. Swego czasu w Niemczech mocno rozpychała się Melbeatz, w Stanach od dawna w undergroundzie duży szacunek ma chociażby Georgia Anne Muldrow, a u nas? Trzeba się chwilę zastanowić – była Kada, jest Kamska i…. no właśnie. Trzeba szukać.
MADA WCK
“Girls, girls, girls” – cytując za Jay’em… A nie, czekaj… my o tym, ale nie o tym… No właśnie! KO-BIE-CINY na co dzień, a nie od święta, ale jako, że zostałem poproszony z okazji, to dziś też jest na co dzień. Oczywistym, ale i zarazem najtrudniejszym byłoby dla mnie ocenienie Ani (Ryfy Ri), której zasługi dla naszej kultury i świata widzę najbardziej subiektywnie jak się da. To też dziś, ekskluzywnie dla followrap, zbratam się z innymi siostrami.
“Spent a little doe” (album: “Hard Core”) – Lil Kim, niekwestionowana królowa Nowego Yorku, pełna charyzmy, charakteru i głębokiego, nierzadko seksownego głosu. Wbrew temu, co sugeruje tytuł płyty, sam kawałek jest w swojej formule dość powabny, a w treści przewrotnie zawadiacki, momentami smutny. Pillow talk z elementami podłogi.
“La rage” (album: “Entre Cimente et Belle Étoile”) – pamiętam jak usłyszałem pierwszy raz ten numer i oszalałem. Tego mi było trzeba. Uwięziona, agresywna energia, która każdym słowem i dźwiękiem chce wyrwać murom zęby krat i robi to! Tak bardzo uliczne, społeczne i kobiece jak… Marsylia! Jeśli jeszcze tam nie byłeś (tak jak i ja), to już jesteś i to w samym środku akcji! Bierz co masz pod ręką i idziemy na czołgi! “(…) daj mi chociaż gniew jak Keny Arkana!”
“Tomboy” (album: “1992 Deluxe”) – Księżniczka Nokia connecting people – zdecydowanie. Utwór feministyczny w swej chłopkości i chwytliwy zarówno w formie jak i treści. Kto z nas nie miał zajebistej ziomalki na podwórku, niech pierwszy rzuci sumieniem. Ta koleżanka przyjechała na deskorolce, wygrała z Tobą w s-k-a-t-e’a-a-t-e’a, wypiła Ci cole i jeszcze ją za to szanujesz. Pokłony.
“HJUGRANT” (album: “ZMIENNE ZAKŁÓCAJĄCE”) – niewiele jest osób na scenie tak celnych i tak kolorowych jak Zuzia. Metafory i nawiązania się piętrzą, pytania i odpowiedzi się mixują, a wszystko uszyte z żartu, samoświadomości i szlifującej się na naszych uszach postawy życiowej. Poza tym, że susk, jak sama twierdzi ma wyjebane i ego, to ma też styl oraz lekkość, której można pozazdrościć. Kobieta do polemiki i porannej gimnastyki. Weź ją na spacer i do serca!
Kilka dodatkowych numerów, za którymi nie należy się oglądać, a warto się z nimi zmierzyć:
- Lilu “Nie mam klucza” ft. Marika, Ania Sool, WdoWA, Aha T
- Lous and The Yakuza “Dilemme”
- Young MA “No Mercy”
- Alicia Keys “Gramercy Park”
- Ryfa Ri “Szklany dom” ft. Panama
- Thierra Whack “Bugs Life”
- Angel Haze “A Tribe Called Red”
- Fasola “Bal”
- Paulina Przybysz “Przepraszam”
Bartek “Woyak” Woynicz (nowamuzyka.pl / popkiller.pl)
Z kobiecym rapem jeszcze do niedawna sytuacja miała się tak jak z kobiecą koszykówką, niby jest nawet WNBA, ale suma sumarum ciężko się to ogląda… Pomimo, że punkty wpadają, są technicznie wyśrubowane rzuty za trzy, czy sporadyczne slum dunki, to jednak całości brakuje jakiegoś nienazywalnego elementu. Oczywiście nawet tam można znaleźć odstające od reszty wyjątki, które ostatnimi czasy wreszcie zdają się z regułą zamieniać rolami. A moje ulubione raperki to:
Bahamadia – tak naprawdę Antonia Reed, urodzona w 1966 w Filadelfii (a odkryta dla świata przez samego Guru) swym debiutem “Kollage” wydanym w 1996 postawiła bardzo wysoko poprzeczkę wszelkim kolejnym generacjom raperek. Album wyprodukowany m.in. przez Dj Premiera, Da Beatminerz czy The Roots do dziś zachwyca zadymionym, jazzującym klimatem, doskonałym samplingiem i głębią brzmień, a “3 Tha Hard Way” z kanoniczną próbką z “The Champ” The Mohawks to ścisły klasyk Złotej Ery. Poza debiutem Królowa Hip Hopu wypuściła jeszcze dwa longplay’e, które przede wszystkim od strony produkcyjnej nie dorównały “Kollage”, ale z pewnością utwierdziły status samej raperki. Jej lakoniczne, nisko zawieszone, inspirowane nieco stylem Q-Tipa flow jest z miejsca rozpoznawalne i po dziś dzień niepodrabialne. PS. Osobiście słyszę silne echa jej flow w rapie Ryfy Ri – obecnie, bezdyskusyjnie najlepszej rodzimej raperki.
Kate/Kae Tempest – tu przypadek osobliwy, gdyż Kate w sierpniu 2020 zmieniła swe imię na Kae i określiła się jako osoba niebinarna (they/them). Odkąd zaczęła ujawniać swoją twórczość na początku wieku jej kariera zaczęła przebiegać dwutorowo. Z jednej strony debiutowała w 2008 nielegalem “Balance”, z drugiej zaczęła funkcjonować jako pisarka i performatywna poetka. Na obu polach zdobyła wiele laurów od podwójnej nominacji do Mercury Prize, po Ted Hughes Award, czyli prestiżową nagrodę literacką. Kae Tempest z pewnością cechuje silne zaangażowanie polityczne, silny londyński akcent, wysokie umiejętności techniczne w długotrwałym rymowaniu / spoken wordzie. By szybko zapoznać się z egzemplifikacją jej stylu polecam odpalić np. singiel “Europe Is Lost” – zwłaszcza na żywo robi piorunujące wrażenie. Patrząc na jej dyskografię można stwierdzić, że rezyduje na elektronicznych obrzeżach hip-hopu zarazem rozwijając jego formułę. Dość powiedzieć, że jej legalny debiut wydało Big Dada, czyli przybudówka Ninja Tune, autoryzowana przez samego Roots Manuvę.
Paulina Przybysz. W tym przypadku można mieć spory niedosyt, bo członkini nieodżałowanego Sistars to przede wszystkim wokalistka orbitującą wokół neosoulu, r’n’b i właśnie hip hopu. Nie obce jednakże są jej momenty, gdy łapie za mikrofon, by odłożyć śpiewanie na bok, a by zapodać rapowane szesnastki. Pamiętny jest jej udział w #Hot16challenge2, a osobne, melodyjne zwrotki w “Pirx”, “Drewnie” z albumu “Chodź tu”, w “Przepraszam” z gościnkami Miłego ATZ-ta i asthmy ,”Whiplash” ze Szczylem z ostatniego krążka “Wracając”, czy w “Zostań W Domu” Lowpassu pokazały, że w roli raperki czuje się nad wyraz naturalnie. Pozostaje trzymać kciuki by Paulina zanurzyła się kiedyś głębiej w akwenie MC-ingu.
Dodaj komentarz