Na co komu wydawca?
Nikt nie lubi dzielić się zyskiem za swoją pracę z innymi, a już zwłaszcza z osobami, które nie miały żadnego wpływu na proces twórczy rzeczy, na której zarabiamy. Polski rap pamięta historie bardzo niekorzystnych kontraktów, które były podpisywane przez muzyków z dużymi wydawnictwami. Przypomnę, chociażby wersy Włodiego z utworu Molesty:
“Pomaton – ich kontrakt to dziesięć lat niewoli, wstyd ponadto
Dałem się przewalić im de facto“
Ofiarami dużego wydawcy zostały również inne ikony warszawskiej sceny WWO. W wyniku konfliktu artystów z BMG Poland zespół zmienił nazwę z W Witrynach Odbicia na W Wyjątkowych Okolicznościach. Wydawnictwo bez zgody Sokoła oraz Jędkera umieścili ich singiel „Jeszcze będzie czas” na składance MTV Fresh.
Raperzy dość szybko zauważyli, że wolność artystyczna to wartość ważniejsza od pieniędzy. Zaczęły powstawać pierwsze niezależne wytwórnie, które miały skupiać wokół siebie jedynie środowisko rapowe. Powstają tacy giganci na tamte czasy jak: RRX, Prosto, Blend, Wielkie Joł lub Gigant. W kolejnych latach coraz większa ilość raperów odchodziła na swoje własne działalności w celu optymalizacji zarobków.
Im więcej w kieszeni, tym lepiej
Czemu miał służyć ten historyczny wstęp w artykule o preorderach? Tak jak każdy z artystów chce czuć swobodę podczas działania nad swoją muzyką, tak samo chce jak najwięcej na niej zarabiać. Wiedzieliście, że średnio artysta za każdą płytę sprzedaną w empiku zarabia ok 5% jej ceny okładkowej? I tu właśnie pojawia się meritum sprawy. Nasi gospodarczy artyści, dość szybko zauważyli, że im bardziej ominą pośredników, tym więcej sami będą mieć w kieszeni. Poprawcie mnie proszę, jeżeli się mylę, ale wydaje mi się, że pierwszym albumem na naszym rynku sprzedawanym w bezpośredniej przedsprzedaży był „Totem leśnych ludzi” od Gurala. Nie piszę oczywiście o nielegalach, które zawsze były sprzedawane bezpośrednio na linii muzyk-słuchacz.
Ale jak zachęcić odbiorcę, aby w ciemno, ewentualnie po samych singlach lub też promomixie (kto dziś pamięta takowe?) zakupił od nas album? Tu już możliwości jest wiele, co nam pokazuje historia wydań preorderowych zwanych również deluxe. Dawniej normą było dodawanie drugiego cd, który zawierał najczęściej wersje instrumentalne albumu, czasem był to również krążek, który zawierał dodatkowe utwory, których nie znajdziecie w wydaniu sklepowym. Po części było to wykalkulowane na regulamin przyznawania złotej płyty, który obowiązywał w ZPAV. Dawniej, aby uzyskać tytuł złotej płyty, trzeba było sprzedać 15 tysięcy NOŚNIKÓW, oznacza to, że jeżeli płyta miała 2 CD; to do tytułu złotej płyty wystarczyło sprzedać jej 7,5 tysiąca pudełek. Zmieniło się to 1 kwietnia 2013 roku. Nie muszę chyba dodawać, że po tej zmianie decyzji zainteresowanie dodawaniem drugiej płyty wyraźnie spadło…
Obecnie normą jest dodawanie wielu przedmiotów promocyjnych, które jednak niewiele mają wspólnego z muzyką. Jesteśmy zasypywani kilogramami tektury, czy to w postaci wlepek, książeczek z tekstami, zinów. Naprawdę, uwielbiam, kiedy owe dodatki są integralną częścią albumu, ewentualnie dodają nam szersze informacje o tym, co autor chciał nam powiedzieć na płycie. Problem zaczyna się wtedy, kiedy ktoś robi owe dodatki na zasadzie obowiązku, bo odbiorca tego wymaga. Momentami oglądając zawartość preorderów, na myśl przychodzi mi magazyn Kaczor Donald, gdzie zawsze do komiksu jest dodawana zabawka, której jakość pozostawia wiele do życzenia. I tu właśnie trafiamy na rzecz, która mnie najbardziej w tym boli…
Czy sama muzyka nie jest muzyki sensem?
Czytam reakcje słuchaczy na swoje zamówione egzemplarze nowego albumu Quebonafide lub Dwóch Sławów. I spotykam się z opiniami, że artysta ich oszukał, bo owych gadżetów jest za mało… Zwariował świat, który mnie wychował, chciałoby się powiedzieć. Nagle okazuje się, że słuchacz nie kupuje wcale płyty dla muzyki lub w celu wsparcia artysty swoimi pieniążkami. Nie, słuchacz oczekuje nowego magnesu na lodówkę lub karty płatniczej, która nigdy do niczego mu się nie przyda…
Czy całą winę ponoszą słuchacze? Oczywiście, że nie. To sami artyści i ich wydawcy wychowali sobie obecnie grono odbiorców, którzy chcą brać udział w wyścigu super dodatków do fizycznego nośnika. Gdy widzę coraz bardziej szalejące ceny preorderów oraz materiały dodatkowe, które są w ramach tych pakietów oferowane, częściej odpuszczam sobie zakup takowych. Dla mnie muzyka bez względu na to, jak cudownie opakowana, wciąż pozostaje muzyką i to na niej powinni się skupiać artyści oraz odbiorcy. Więc może to biedne, podziemne wręcz wydanie albumu Quebonafide – Romantic Psycho to najlepsze co mogło nas spotkać w roku 2020? Czekam na Wasze opinie.
Marcin Blind
Dodaj komentarz