Nasz artykuł dotyczący kobiecej sceny spotkał się z ciepłym odbiorem oraz wywołał dyskusję w gronie znajomych dziennikarzy. Nie mogłem odmówić sobie zaproszenia kolegów do kontynuacji.
Zapraszam Was do pierwszej części felietonu.
O kobietach na scenie warto dyskutować nie tylko od święta. Nasza publikacja trafiła na portal w Dzień Kobiet, jednak osoby obserwujące nasz profil na Facebooku wiedzą, że raperki goszczą u nas często. We wcześniejszym artykule swoją rolę ograniczyłem jedynie do napisania wstępu. Decyzja nie była spowodowana tym, że nie mam nic do powiedzenia o raperkach — bynajmniej. Chciałem jedynie wyróżnić zdanie kolegów z innych redakcji i nie potęgować ściany tekstu. W tym artykule już się ograniczać nie będę. Poznacie moje zdanie i poznacie moje ulubione artystki z rapowej sceny. Jednak pierw poznajcie opinie moich gości:
Poniżej powinna być reklama. Jeśli jest – super, dzięki! Jeśli jej nie widzisz, to albo post został niedawno opublikowany, albo masz aktywną blokadę reklam. Będziemy bardzo wdzięczni, jeśli wyłączysz dla nas Ad Blocka. Dodaj FollowRAP do wyjątków/białej listy. Nienawidzisz reklam? My też, ale będziemy wdzięczni za wsparcie – postaw nam kawę. |
Mateusz Natali (redaktor naczelny popkiller.pl)
Kobiecy rap jest moim zdaniem w bardzo dobrej i wciąż rozwijającej się kondycji. Gorzej z mentalnością słuchaczy, a raczej “komentatorów rapu w internecie”, którzy ze słuchaczami często nie mają za dużo wspólnego. Sprowadzanie kobiet do miana samej urody, dywagowanie co kto by z nią zrobił i wyzywanie od szonów za strój czy wersy. Oczy krwawią na tę mądrości. Szczególnie, że kobiety rapowo potrafią pokazać często inną wrażliwość, perspektywę, a także bezczelność i pazur. Jestem pod wrażeniem tego co w ostatnich latach dzieje się na amerykańskiej scenie — bo tam panie wjechały z buta i wyrwały taki kawał rynku jak nigdy wcześniej.
Jeśli miałbym na coś ponarzekać to może tylko na brak balansu — bo w większości głos mają następczynie Lil Kim i Foxy Brown, a brak równej ilości kontynuatorek dzieła Lauryn Hill, Missy Elliott czy Queen Latifah. Mnóstwo ratchet-rapu czy strip-club-rapu na fali sukcesu Cardi B przechyla szalę, a chciałoby się więcej projektów na styku z soulem, jazzem, r&b, tych eksponujących wrażliwość i emocjonalność. Szczególnie, że od lat niezmiennie oczarowany jestem “Miseducation of Lauryn Hill”, które jest moim zdaniem płytą na miarę top 10 rapu ever i albumem, do którego wracam regularnie. Raperki takie jak Rapsody są uznawane przez krytyków, ale z atencją szerokich mas słuchaczy już ciężej.
A w Polsce? Po kilku latach posuchy kobiecy rap nabiera wiatru w żagle i zgodnie z trendem z USA coraz mocniej zaznacza swoje miejsce — tu dla odmiany cieszy mnie różnorodność i to, że wybrzmieć mogą tak różne głosy i perspektywy jak Young Leosia, Bambi, Kara, Ryfa Ri, Adma, Sista Flo, Córy czy Susk. And the list goes on… Myślę, że będzie ich jeszcze więcej, bo sukcesy z ostatnich lat mogły pokazać dziewczynom, że nie muszą dopasowywać się do ram i mogą po prostu być sobą i robić swoje. Choć oczywiście muszą nastawić się na husarię samców alfa, którzy będą wyładowywali na nich swoje życiowe frustracje.
Sławek Kowalski (FollowRap)
Nie będę tego ukrywał — z kobiecym rapem nigdy nie było mi po drodze. Nie wynika to, jak mogłoby się wydawać z pozoru, z bezpodstawnej nienawiści do piękniejszej z płci, a zwyczajnie z tego, że żadna z Pań nie zainteresowała mnie na tyle, abym został z jej muzyką na dłużej. Jest jednak od tej reguły jeden wyjątek, który nosi pseudonim Lilu.
Lilu dołożyła swoją cegiełkę do polskiego rapowego podziemia w czasie jego największego prosperity. Był to moment, w którym od niezależnych wydawnictw wymagało się wiele. Diggerzy raczkującego polskiego internetu wyszukiwali kolejnych perełek z kalkulatorem w ręku, który służył im do liczenia rymów. Płyty były pełne gier słownych, metafor, follow upów, a warstwa tekstowa stanowiła ich trzon.
Lilu na wielu z tych materiałów, które dziś mają status kultowy, była obecna i nigdy nie odbiegała umiejętnościami od gospodarzy. Jak brutalnie by to nie zabrzmiało, damski rap w tamtych czasach był bardziej czymś w rodzaju ciekawostki, a na refrenach królowały koleżanki z bloku obok, które swoje umiejętności wokalne zdobywały w ramach chórków w szkole podstawowej, którą ukończyły dobrą dekadę od oficjalnego debiutu na płycie kolegów z osiedla.
Lilu stała w kontrze. Poza rapowym skillem, na jej warsztat ma wpływ wykształcenie muzyczne. Artystka płynnie dryfuje między rapowaniem a śpiewaniem, co czyni jej twórczość wyjątkową. Umiejętności te w idealny sposób wykorzystała na swoim oficjalnym, legalnym debiucie pt. „LA”, który do dziś, mimo upływu czasu, wciąż jest niezwykle nowatorski i eksperymentalny.
Marcin Blind
Doskonale pamiętam pierwszy polski rapowy utwór wykonany przez raperkę, który absolutnie mnie zafascynował. Był to utwór “Wiatr w ciemnościach” z albumu “Razem” ekipy SNUZ. Jest to solowy kawałek Joanny Ahy Tyszkiewicz.
Jako czternastolatek kompletnie oszalałem. Poetyckość, zmysłowość, muzykalność i ten głos… Jako ciekawostkę powiem, że producentem tego nagrania jest producentem tamtych nagrań jest Marcin Macuk (m.in. Hey, Pogodno). To brzmienie było odmienne od tego, co wtedy docierało do mnie pod nazwą rap. Każdemu puszczałem to nagranie i praktycznie nikt nie podzielał mojego zachwytu. Na moim boisku do kosza (gdzie każdy spędzał całe dnie) z boomboxa leciały na przemian Nastukafszy…, Skandal lub Strona Ciemna Produkcji Hip-Hop. Już wtedy zrozumiałem, że takie brzmienie nie ma prawa się przebić na brutalnych polskich blokowiskach na początku XXI wieku.
W kolejnych latach, dzięki internetowi, zacząłem poznawać żeńską amerykańską scenę. Odkryłem między innymi: Queen Latifah, Monie Love, Salt-N-Pepa, Foxy Brown. Wśród albumów, które sprawdzałem na potęgę, był też ON “Supa Dupa Fly” Missy Elliott. Missy ma wszystko, czego szukam u artysty rapowego. Flow, melodyjność, linie, bezczelność i popartą w umiejętnościach pewność siebie. W jednej sekundzie potrafi być zmysłowa, a za chwilę ordynarna i bezkompromisowa. Wszystko to jest doprawione skillsami, o jakich jedynie może marzyć większość sceny.
Kolejną artystką, którą chciałbym wyróżnić jest świętej pamięci Gangsta Boo. Raperka, która w tak mrocznej i tryskającej testosteronem grupie jak Three 6 Mafia nie była nigdy jedynie tłem. Ciężko dorobić się pseudonimów Queen of Memphis lub The Devil’s Daughter nie pokazując tony charyzmy oraz linijek, które ugruntowują Twoją pozycję. Boo to postać, która wjeżdżając na bit, nie bierze jeńców. Bez ogródek nawije Ci brutalne historie z ciemnych uliczek Memphis, pochwali się przebytymi melanżami, a na koniec opowie Ci o swoich łóżkowych historiach. Wszystko bez zabawy w półśrodki. Zresztą posłuchajcie tylko, jak wjechała gościnnie u Run The Jewels i zrozumiecie, o czym piszę:
Kobieca część sceny ma się dobrze. Dużo słucham Maggy Moroz, Sisty Flo, Cór (piękny nowy singiel “Leń“!). Little Simz swoim “Drop 7” prowadzi na tę chwilę w moim rankigu albumu roku 2024. Sexyy Red ma taki talent do nagrywania bangerów, że nie można przejść obok jej twórczości obojętnie. GloRilla to artystka, którą docenią wielbiciele klasyki i cieszy jej komercyjny sukces.
Kobiety do nagród!
Niezwykle mnie cieszy, że na Popkillerach Panie dostały swoją kategorię Raperki Roku. Widziałem wiele negatywnych komentarzy z tym związanych i nie potrafię ich zrozumieć. Dziwi kogoś, że wybieramy aktorkę i aktora roku podczas największych gal filmowych? Przecież to oczywiste, że bez tego podziału starcie damsko-męskie to walka Dawida z Goliatem. Proporcje są tu tak zachwiane, że mówienie o jakimkolwiek starci to przeczenie idei rywalizacji. Zamiast pisać swoje żale, zwyczajnie można tę kategorię olać. Nikt nie zmusza do głosowania. Jednak przestańmy udawać, że to coś dziwnego lub nagannego.
Dodaj komentarz