Janusz Walczuk (wcześniej jako Yah00) jest na scenie już kilka lat. Przyszła pora na kolejną solówkę i kolejną zmianę ksywki. “Jan Walczuk” miał być rozliczeniem się z przeszłością, otwarciem nowego rozdziału. Koncepcja zawarta w skitach ma się jednak nijak do rzeczywistości.
Poniżej powinna być reklama. Jeśli jest – super, dzięki! Jeśli jej nie widzisz, to albo post został niedawno opublikowany, albo masz aktywną blokadę reklam. Będziemy bardzo wdzięczni, jeśli wyłączysz dla nas Ad Blocka. Dodaj FollowRAP do wyjątków/białej listy. Nienawidzisz reklam? My też, ale będziemy wdzięczni za wsparcie – postaw nam kawę. |
Powiedzieć, że nie miałem żadnych oczekiwań co do tego albumu – to nie powiedzieć nic. Spodziewałem się tego, w jakiej stylistyce będzie utrzymany “Jan Walczuk“. Ciekawiła mnie ta nagła przemiana, która miała uczynić rapera poważniejszym. Ktoś, kto zaczął nagrywać w wieku 13 lat (dziś ma 24 lata) i zajmuje się muzyką ponad 10 lat, powinien mieć coś ciekawego do przekazania. Liczyłem na to, bo jesteśmy mniej więcej w tym samym wieku i powinienem znaleźć tam coś dla siebie. Czy tak jest?
I tak, i nie. Janusz ma momenty, gdzie faktycznie uderza swoją szczerością, potrafi zaskoczyć (pozytywnie) linijkami i zaciekawić słuchacza. Są to jednak momenty – tytułowy “Jan Walczuk” (rozpoczynający tę płytę) budził moje nadzieje – “to będzie dobry album!”, skoro już w pierwszym kawałku jest tak dobrze. Miłe złego początki – to najlepszy kawałek na płycie. Te chwile, gdy ucieka od tematu pieniędzy, używek i imprez są najprzyjemniejszymi momentami na tym krążku. “Nienawidzę Janusza Walczuka“, refleksyjne “Zniknął jak stary sezam” czy “Mój sport” ukazuje odrobinę potencjału, który ma ten raper w warstwie lirycznej. Kolejnym plusem są refreny – ma na nie pomysł, nie są one skomplikowane czy odkrywcze, ale zapadają w pamięć. W “Showbiznesie” dostajemy próbkę możliwości flow rapera i pytanie brzmi – czemu tylko tyle i czemu tylko tam? O brzmienie nie ma się co przyczepiać – płyty SBM Labelu słyną z dobrego brzmienia, dopieszczonych bitów i nie inaczej jest na tym krążku. Goście przechodzą bez echa – mimo że można z nich ułożyć jedenastkę piłkarską, tak na czoło peletonu wepchnęła się… Young Leosia. Pozytywne zaskoczenie, upycha w zwrotce Gala Anonima, “Bękarty Wojny”, Annę Pawlovą, Philip’a Glass’a – nie spodziewałem się takiego rozstrzału. Najlepszy gościnny udział.
Koncepcja płyty zakładała przemianę – po to były skity, które miały wprowadzać w poszczególne “rozdziały”. Już po pierwszym rozdziale, ta książka gubi strony. Wątek Showbiznesu broni się – jest w miarę spójny, ale prosiło się o ambitniejsze potraktowanie tego tematu. Dostajemy po uszach masą ogólników, bez jakiejkolwiek refleksji – a temat miał ku temu potencjał. Pozostałe skity są dla samego “bycia”. Nie mają większego związku z kawałkami, które znajdują się pomiędzy nimi. Obawiałem się tego 27 kawałkowego potwora (tak, tyle ścieżek liczy ta płyta) – i całkiem słusznie. Wiele tych kawałków jest zwykłymi zapychaczami, gdzie nie uświadczymy żadnego punktu zaczepienia – choćby jednej linijki. Dominuje poprawność, bylejakość i nijakość warstwy tekstowej. Idealną puentę stanowi tutaj refren “Nuda Freestyle” – “Nuda, nuda, nuda, nuda“. Skład gości również się nie popisał, ciężko wskazać wyróżniającą się postać oprócz Leosi. Album był rzekomo przygotowywany kilka miesięcy, lecz nikt nie zgłosiłby uwag, gdyby nazywał się “Odrzuty mixtape”.
Nie wrócę do tego albumu, może uśmiechnę się, gdy któryś z odtwarzaczy zarzuci losowo tytułowy kawałek.11 lat trwa przygoda z muzyką autora tej płyty. Na myśl przychodzą mi słowa, które usłyszałem w trakcie dyskusji nad tym albumem – “Czego Janusz się nie nauczył, tego Jan nie będzie umiał”. To idealna puenta.
3,5/10
Robert “Fevowy” Połomski
Dodaj komentarz